Hazel jest nastolatką. Nie chodzi do szkoły, rzadko widuje
znajomych, a jej ulubioną książką jest Cios udręki. Można przypuszczać, że nie
ma w niej nic nadzwyczajnego. Bo nie ma. Jest tylko efektem ubocznym raka w 4
stadium. Nie ma nadziei, jest tylko egzystencja dzięki eksperymentalnemu
lekowi. Tak więc dzień w dzień żyje z butlą z tlenem. Wszystko zaczyna się
zmieniać gdy na spotkaniu wsparcia poznaje tajemniczego Augustusa. Tyle tytułem wstępu. Gwiazd naszych wina to nie Oskar i Pani
Róża. Nie ma tu dzielnego chłopca, który swoją dojrzałością pociesza
zrozpaczonych rodziców. Walka z rakiem nie jest ani godna ani heroiczna. J. Green
wykreował świat, w którym młodzi ludzie postawieni są przed faktem dokonanym.
Urodzili się po to by umrzeć zdecydowanie za wcześnie. Są efektem ubocznym raka
i całego wszechświata. Nie walczą ze swym losem, oswajają się z nim, chcą żyć
ale są świadomi, tego że mogą tyle brać z niego ile mogą. Hazel jest dziewczyną, która wie, że prędzej
czy później zniknie z tego świata. Wszelkie spotkania grupy wsparcia są dla
niej bezsensowne. Jednak pewnego dnia poznaje tam Gusa, chłopaka który chorował
na kostniakomięsaka. Jest pełen życia, uśmiechnięty, czasami sarkastyczny. W
tamtym dniu kiedy go poznała jeszcze nie wiedziała jak odmieni jej życie. Ona
umierająca i on, ten który zdawałoby się pokonał raka. Ich duet nadaje książce charyzmy,
wzruszenia, a nawet rozbawienia. Chcąc nie chcąc rodzi się miedzy nimi więź i
miłość...
Wydaje się, że ta książka na pierwszy rzut oka, nie wyróżnia
się niczym nadzwyczajnym. Można zapytać czym jest dobra książka? Czym się
charakteryzuje? Jakie elementy musi spełniać by być okrzykniętą książką roku? I
wreszcie najważniejsze pytanie: Czy „Gwiazd naszych wina” jest dobra książką.
Ja mówię: NIE! Ta książka jest fantastyczna! Tę opowieść można kochać lub nie.
Ja ją uwielbiam i stwierdzenie „Ta książka jest dobra” moim zdaniem jest zbyt
skromna. John Green dla mnie jest
mistrzem słowa, który wzbudził moją sympatię książką „Szukając alaski”.
Zafascynowało mnie to, że pisze z taka łatwością o rzeczach trudnych,
skomplikowanych, być może lekko kontrowersyjnych. „Gwiazd naszych wina” kradło
moje serce kawałek po kawałku… Były momenty, jak już wspomniałam, kiedy się
uśmiechałam do zdań wylewanych ze stronic, ale były też momenty zamyślenia, melancholii,
wzruszenia, gdzie uroniło się nie jedną łezkę.
Książka o raku, zakochanych nastolatkach i marzeniach, które
nigdy mogą się nie ziścić. Greenowi udało się przelać na papier to czym jest ta
okrutna choroba, w sposób lekki, z dystansem, a zarazem dosadny. Ubarwił
historię miłością nastolatków, którzy kochali siebie uczuciem prawdziwym,
szczerym, bezwarunkowym. Takiego przywileju nie mają nawet zdrowi, dorośli
ludzie.
Piękna opowieść bez banału i zbędnego patosu, zdecydowanie warta polecenia!
(Pozostaje nadzieja, że nie zepsują książki filmem, na który czekam z niecierpliwością)
Moja ocena: 10/10